Mija piąty dzień od porwania w Syrii Marcina Sudera. Bliskowschodni konflikt stał się wszystkim bliski jak nigdy dotąd. Pojawiła się masa pytań, dziennikarze przypomnieli sobie gdzie jest Syria, specjaliści i cały kontyngent ludzi w potrzebie komentowania zabrali głos. Dlaczego o tym piszę? W tym roku odwiedziłem Syrię dwukrotnie, Marcin pojechał dokładnie w te same miejsca w których przebywałem w Styczniu i Marcu. Pojechałem tam w tym samym celu co Marcin- robić zdjęcia. To był mój pierwszy wyjazd w rejon konfliktu. Miałem trochę więcej szczęścia i wróciłem bezpiecznie do domu.
Kolegów po fachu nie zdziwi zapewne fakt, że po powrocie do Polski, właściwie żadna redakcja nie była zainteresowana doniesieniami o tym co się dzieje na miejscu. Kilka serwisów i gazet pochyliło się jedynie nad najbardziej sensacyjnym dla nich wątkiem, czyli wjazdem do kraju gdzie jest wojna, ale właściwie nikogo nie interesowały materiały na temat uchodźców i sytuacji cywili na miejscu. Jeżeli już ktoś się tym zainteresował, to warunki współpracy były tak absurdalnie niekorzystne dla mnie jako autora, że ze wstydem muszę przyznać, gdyby nie proza życia i niezapłacone rachunki to godniej byłoby z nikim w Polsce nie współpracować. Porwano Marcina, zaczął się cyrk medialny. Wypowiedział się Minister Spraw Zagranicznych , który poinformował ,że obywatel nie zgłosił swojego wyjazdu do Syrii. Idealna wypowiedź na podsycenie niechęci do nierozważnego fotoreportera, który nie potrafi zadbać o swoje bezpieczeństwo, a teraz biedni podatnicy będą musieli zapłacić za jego lekkomyślność. Nie znalazłem jednak na twitterze Pana Ministra informacji o tym co taka informacja mogłaby zmienić i w jaki sposób mogłaby ustrzec Marcina przed porwaniem. Z mojego doświadczenia wynika, że do pracy którą miał wykonać Suder wniosłaby tylko dodatkowe komplikacje w postaci oporu ze strony MSZ. W interesie MSZ jest powstrzymanie każdego obywatela przed udaniem się w rejon konfliktu, tylko ,że Marcin nie jechał na ultra tanie last-minute, albo dobijać intratnego targu w scenerii wojny.
Ciekawsze są dla mnie jednak głosy "środowiska", kolegów po fachu. Wszyscy się na pewno o Marcina martwimy i wszystkim nam leży na sercu jego bezpieczny powrót do domu. Zaczynamy się głośno zastanawiać tak jak Filip Ćwik, co dalej gdy znajdziemy się w strefie konfliktu. Jak mało kto z polskich fotoreporterów, Filip zna warunki panujące w Syrii. Spędził wystarczająco dużo czasu z uchodźcami z Syrii, żeby poczuć ciężar tej wojny osobiście. W rozmowach prywatnych z kolegami i koleżankami spotykam się z podstawowym pytaniem, po co tam jechać? i czy warto? Odpowiadając na pierwsze pytanie można napisać rozprawę filozoficzną albo wypić łyk piwa i stwierdzić, że cholernie głupio bić na ten temat pianę. Co jest ważniejsze w tej robocie? Ustalanie czy będąc tam chcemy móc przeżywać coś wyjątkowego, czy może to, że nawet jeśli za te zdjęcia nikt tu nie płaci i wszyscy je mają w zakamarkach 4 liter to dla kogoś w Syrii, nasza obecność tam jest cholernie ważna.
Pojawiają się pytania, o kompetencje. To chyba najlepsze pole dla filozofowania, oceniania i dywagowania. Załóżmy , że do Syrii z naszego prawie 40 milionowego kraju wysłano jednego "zawodowca"- w takim ujęciu , jakim widzi go wiele osób. Osobę z pełnym przeszkoleniem w kwestii poruszania się w strefie konfliktu, z kierowcą, tłumaczem, błogosławieństwem MSZ i zapasem USD na ewentualność "awarii". Taki , "zawodowiec" trafia do prowincji Idlib. Dzień dobry, zanim gdziekolwiek dojedziesz, zanim zameldujesz się swojej redakcji, dziewczynie czy MSZ musisz odczekać swoje, poczekasz na dogodny moment. Po drodze do swojego "bezpiecznego" gniazdka mogą wystąpić pewne trudności. W jakieś 45 min po wjechaniu do Syrii, zrozumiałem, że fakt że jadę z zaufanym aktywistą nie uchroni mnie przed tym ,że myśliwce bombardujące w tym momencie bazę w Taftanaz mogą jeszcze w gratisie rozprawić się z kilkoma samochodami na drodze po której jechaliśmy. Wóz transmisyjny w tej sytuacji, też nie byłby najlepszym wyborem.
Wracając do Sudera, dzień jego porwania. Nagle otrzymuję masę telefonów , między innymi od redakcji które w Lutym i Marcu nie były zainteresowane relacjami z Syrii albo proponowały darmowe publikacje. Wszyscy teraz chcą poznać sytaucję w Saraqeb. Kontaktuje się serwis natemat.pl, rozmawiamy , chcą zdjęcia, oczywiście za darmo. Z miejsca do którego, żadne polskie media nie wysyłają dziennikarzy( wyjątek , publikacja Agaty Grzybowskiej dla GW o obozie na granicy turecko-syryjskiej) . Czyli Ci sami dziennikarze, powtarzam dziennikarze , nie wydawcy. Którzy informują mnie ,że nie ma żadnych pieniędzy albo jest 500PLN netto za 10 zdjęć chcą wiedzieć, czy Marcin był przygotowany, czy miał wartą 3000PLN kamizelkę kuloodporną, gdyby byli bardziej dociekliwi to zapytaliby ,czy ma odpowiedni kurs z poruszania się w strefie konfliktu, którego koszt to kilka tysięcy euro. Coś tu cholernie nie gra. Ta robota wymaga przygotowania, wyobraźni i szczęścia. Doświadczenie pojawia się tylko wyłącznie przez pracę. Nikt tej pracy w chwili obecnej nie zleca. Jeśli nie ma się własnego budżetu na fixera, tłumacza, kierowcę to żeby tam się znaleźć trzeba sobie wychodzić ścieżki. Mi to zajęło prawie miesiąc, niekończących się rozmów, spotkań i dopiero wtedy podjąłem decyzję wjazdu. Miesiąc przez który narosła rata kredytu, miesiąc przez który nie zakręciłem się za żadnymi zleceniami. Z perspektywy wielu kolegów po fachu, miesiąc zupełnie stracony. Później jeszcze trzy tygodnie z podobnym scenariuszem. Pierwszej nocy w Syrii dotarłem do ruin antycznych miast , gdzie w grobowcach schronili się uchodźcy. Czas więc na pytanie, czy warto?
Specjalistów od kalkulacji, ocen i wyroków zachęcam serdecznie do wizyty w takim podziemnym domu, gdzie rodzą się dzieci, umierają starcy, tam nikt nas nie pyta czy mamy doświadczenie, nikt nie bada naszego zamiłowania do adrenaliny, nie pyta się o to czy umiemy się wykłócić o dodatkowe dwie stówy za licencję. Tam wszyscy wyciągają to co jest esencją naszego pobytu. "Pokaż jak żyjemy". I świat kręci się dalej. Pokazujemy ku uciesze kolegów, że za frajer, że za 500PLN , że za "lajk" na facebooku. Dlaczego do Syrii nie jeżdżą zawodowcy z Polski? Wszyscy znamy odpowiedź. Zapewniam każdego rezolutnego obserwatora tej sprawy, że 10 sekund szczerej wdzięczności obcego człowieka może być bardziej kuszące niż miesiące pracy nad egzaltowanym dokumentem lub umowa na jakąś okrągłą sumkę. Jeśli kogoś boli ,że z naszych podatków trzeba teraz sprawą się zajmować, to mnie boli polska piłka nożna, a wielu z nas z fotografowania owej żyje. To nie wydawcy mówią mi ,że nie ma dla mnie pieniędzy za zdjęcia, to koledzy redaktorzy i dziennikarze wrzucają do jednego worka zdjęcia z dziury w drodze w Polsce i Saraqeb gdzieś tam, na zdjęciu, tam na górze tego posta, na mapie. Karawana jedzie dalej.